Ukraińskie oblicza bycia salezjaninem

Tegoroczne nauki rekolekcyjne w naszej parafii głosił ksiądz Andrzej Baczyński - salezjanin pełniący posługę duszpasterską na Ukrainie. Z rekolekcjonistą rozmawiała Justyna Kuśtowska.


J.K.: Doskonale włada ksiądz językiem polskim. Jednak Księdza rodowód tkwi na Ukrainie.
Ks. A.B.: Tak. Urodziłem się we Lwowie. Tam też się wychowałem. Uczęszczałem do szkoły, w której nauczanie odbywało się w języku polskim. Stąd go znam. Również w domu rodzinnym często rozmawialiśmy po polsku. Jednak taki tygiel kulturowy, jaki jest na Ukrainie, gdzie obok siebie żyją Rosjanie, Ukraińcy, Polacy, Gruzini i wiele innych narodowości, spowodował, że żadnego języka tak naprawdę nie musiałem się uczyć. Mówię też po rosyjsku i ukraińsku, ale to jakby naturalne następstwo tego, w jakim wyrosłem środowisku.

J.K.: Jak kształtowały się Księdza losy po ukończeniu szkoły? Czy od razu wstąpił Ksiądz na drogę posługi kapłańskiej?
Ks. A.B.: Zachciało mi się zostać szewcem. Poszedłem do odpowiedniej szkoły zawodowej, ukończyłem ją i zacząłem pracować jako szewc w fabryce obuwia. Ale...przyszedł moment poboru mojego rocznika do wojska sowieckiego. No i...zabrali mnie do wojska. Służyłem na Białorusi. Był to batalion takiej warty wojskowej, który woził technikę wojskową po całym Związku Sowieckim. Tak że będąc w wojsku zwiedziłem cały Związek Sowiecki. Wszędzie byłem. Teraz już nie muszę jeździć (śmiech).

J.K.: Służba w sowieckim wojsku, uwzględniając ówczesną sytuację polityczną, z pewnością nie była ani lekka, ani bezpieczna. Jakie wspomnienia zachował Ksiądz z tamtego okresu swojego życia?
Ks. A.B.: Służba była trudna. Na szczęście nie najtrudniejsza z tego wszystkiego, co mogło mnie tam spotkać. Bezpiecznie nie było, ale...dałem radę.

J.K.: Z Księdza opowieści wyłaniają się obrazy szewca – z zamiłowania, wojskowego – z poboru. A mnie zastanawia dlaczego kapłan? I to rzymskokatolicki? W kraju, gdzie raz: władze nie były przychylne, dwa: dominowało wyznanie prawosławne.
Ks. A.B.: Po wojsku wróciłem do myśli – która pojawiła się jeszcze przed służbą – o wstąpieniu do seminarium i zostaniu księdzem. Tylko w tamtym okresie to było marzenie ściętej głowy. Nie było seminariów, biskupów. Poza tym takie „zachcianki”, jak zostanie księdzem, władza sowiecka szybko przyciskała. Jedynym rozwiązaniem, które mogło przybliżyć mnie do kapłaństwa, stał się wyjazd do Rygi, na Łotwę. Tam było seminarium. Problem polegał na tym, że przyjmowano do niego głównie Łotyszów. Na szczęście zaczęto otwierać się też na osoby innych narodowości, pragnące zostać księżmi. I tak wstąpiłem do łotewskiego seminarium. Ukończyłem je po pięciu latach. W tym czasie na terenie Europy i Związku Sowieckiego doszło do różnych zmian politycznych.

J.K.: Czy te zmiany wywarły wpływ na Księdza życie już jako duchownego?
Ks. A.B.: Tak – i to już na samym początku tej drogi. Moich poprzedników święcono w Rydze. Dopiero potem, jako księża, wracali do swoich rodzinnych krajów: Kazachstanu, na Ukrainę czy na Białoruś. Ja natomiast święcenia przyjąłem we Lwowie z rąk biskupa mianowanego przez papieża. Ten moment można określić jako historyczny, ponieważ byłem pierwszym po wojnie kapłanem święconym w Katedrze Lwowskiej.

J.K.: A w jaki sposób odnalazł Ksiądz ścieżkę prowadzącą do salezjanów?
Ks. A.B.: W Związku Sowieckim wszystkie zakony były zabronione. To był „kryminał”. Musiałem działać pod przykrywką księdza.

J.K.: Konspiracyjnie?
Ks. A.B.: Tak, można mówić o pewnym rodzaju konspiracji. Księdzem zostawało się oficjalnie, natomiast zakonnikiem było się tylko w ukryciu. Np. franciszkanie nosili sutanny, dominikanie nie mieli białych habitów, a zakony żeńskie w ogóle nie nosiły habitów – jedynie ubrania cywilne. Kiedy wstępowałem do seminarium, obowiązywał też limit przyjęć. Gdy byłem na trzecim roku, pamiętam, że na studiujących ówcześnie 108 studentów ponad 70 było zakonnikami różnej maści, ale wszyscy w sutannach – czyli jako księża diecezjalni. Władze często robiły też rewizje. Za znalezienie przedmiotów związanych z wiarą u osób nie będących oficjalnie księżmi groziło więzienie. Później czasy się zmieniły i teraz już oficjalnie jestem salezjaninem.

J.K.: Jak wygląda działalność w charyzmacie salezjańskim na Ukrainie w dzisiejszych czasach?
Ks. A.B.: Działają oratoria, ministranci, współpracownicy salezjańscy czy placówki dla młodzieży. Za moich czasów w Odessie udało się też otworzyć przedszkole i szkołę początkową – chociaż na Ukrainie prawo oświatowe jest zupełnie inne i nie było łatwo. Mimo to, udało się. Różni nas fakt, że mamy dużo mniej ludzi. Rzeczywistość salezjańska na Ukrainie wygląda nieco inaczej. Tu w Kielcach – macie dla kogo to robić. Jeśli do placówki przy waszej parafii przychodzi załóżmy 50 osób, to do naszej 30. Na Ukrainie jesteśmy mniejszością wyznaniową. Biorąc pod uwagę tygiel narodowościowy, kulturowy i wyznaniowy, jesteśmy otwarci dla wszystkich. Nie tylko dla katolików.

J.K.: W Polsce sytuacja jest o tyle dogodna, że to kraj katolicki. Natomiast wielokulturowość i mnogość wyznań na Ukrainie z jednej strony są wyzwaniem, ponieważ rzymskokatolicy są wkomponowani w większą całość i trzeba ich „wyłuskać”, ale z drugiej strony, czy to nie jest tak, że te – pozornie niedogodne warunki – też coś wnoszą i np. sprzyjają nawiązywaniu dialogu między religiami?
Ks. A.B.: Dialog jest. Do oratorium przychodzą osoby z innych wyznań. Jeśli chodzi o liczby, myślę że śmiało można powiedzieć, że tak pół na pół. Niektórzy zarzucają nam, że w związku z tym, działalność oratorium nie jest tak mocno religijna, katolicka czy związana z wiarą i praktykami religijnymi.

J.K.: Czym obecnie zajmuje się Ksiądz na Ukrainie?
Ks. A.B.: Pełnię dwie funkcje: proboszcza parafii w Korostyszewie i jednocześnie dyrektora wspólnoty księży salezjanów. Jestem też oficjałem Sądu Biskupiego.

J.K.: Dziękuję Księdzu za rozmowę i życzę wszystkiego dobrego.
Rozmawiała: Justyna Kuśtowska