Dziennik rajdowy

Zgodnie z zapowiedzią przedstawiam kolejne wspomnienia z Rajdu Pikuś, tym razem z 2002 roku, które doskonale (i na wesoło!) oddają charakter wypraw. Całość dziennika oraz informacje o tegorocznych podbojach na Facebookowej ścianie „Rajd Pikuś”. Miło się marzy i planuje wakacje, gdy oficjalnie jeszcze... zima.


Dzień dziewiąty – 23.07., wtorek
Nocowaliśmy tym razem w stodole na sianie, ale najpierw oczywiście skakaliśmy na nim. Każdy za pierwszym razem odrobinkę się wahał i niepewnie spoglądał na morze siana w dole, ale po chwili skakali prawie wszyscy i słychać było tylko dudnienie nóg po drabinie, a potem śmiech albo wrzask. Niestety, niektóre mieszczuchy odzwyczaiły się od tego rodzaju przyjemności, więc było parę zbitych szczęk, które miały niespodziewane spotkanie z kolanami i jeden rozbity nos, ale poważniejszych obrażeń nie odniósł nikt. To była chyba jedna z najlepszych „baz docelowych” – jedzenie było obfite i bardzo dobre, siano pachnące i świeże, a gospodarze sympatyczni. I do tego bieżąca woda!

Dzień dziesiąty – 24.07., środa
(…) Ciężką przeprawę mieliśmy przy stopniu wodnym w Ostrowie, kiedy trzeba było przenieść kajaki 400 m, co szczególnie dało się we znaki chłopcom, którzy tradycyjnie zajmowali się transportem kajaków, a trzeba przyznać, że były bardzo ciężkie. (...) Nieduża już odległość dzieliła nas od miasta.
Przemyśl! Cywilizacja, stacje benzynowe, kościoły, sklepy, ulice, światła! I wszystko to podziwia nasz przemarsz przez całe miasto w strojach kajakowych, ubłoconych sandałach sikających przy każdym kroku wodą i z wielkimi czarnymi workami na śmieci. Po rozlokowaniu się w szkole salezjańskiej i umyciu (ciepła woda... łóżka... prysznice...mmm) poszliśmy ulicami Przemyśla do domu księdza na obiad (dotąd jest nie wyjaśnione, jak ksiądz odważył się wpuścić całą naszą grupę pod własny dach, wiedząc, jak zachowujemy się na widok jedzenia po całodziennym ruchu na świeżym powietrzu). Jednak tym razem zostaliśmy sromotnie pobici. Jedzenia było bardzo dużo. (…)

Dzień piętnasty – ostatni, 29.07., poniedziałek
O ile zasypianie pod gołym niebem jest rzeczą naprawdę wspaniałą, to budzenie się potem niezupełnie, jak się o tym przekonaliśmy około godziny ósmej. Słońce już mocno przygrzewało i było nam w naszych grubych swetrach, skarpetkach i spodniach tak duszno, że mieliśmy ochotę zedrzeć je z siebie najlepiej od razu ze śpiworem. Wyjścia były dwa – albo natychmiast ewakuować się z rozgrzanego piekła śpiwora do domu albo szybko, póki sen nie odszedł, przenieść się w cieniste miejsce pod jabłoniami. Uczynił tak ks. Tomek, beztrosko śpiąc aż do dziesiątej, którą to godzinę on sam wyznaczył na porę pobudki. O to, by jego ostatnie na „Pikusiu” przebudzenie było niezwykłe, zadbała troskliwie mała grupka pod przewodem Ani Z. Na podwórku kręciły się przez cały nasz pobyt w Kasinie malutkie kotki i właśnie jeden z nich, pręgowany kocurek, został przez nas bezlitośnie użyty do działań, które na pewno spowodowałyby gwałtowne sprzeciwy obrońców praw zwierząt. Podstawiono kotka w okolicach wynurzających się spod śpiwora nóg księdza, a kotek bez pudła wykonał resztę, włażąc do środka.

Autorka wspomnień: Ola Motyka
Wybór i komentarz: Tomasz Detka