Sypie się tynk …cz. II – próba analizy.

Nawiążę do tematu poruszonego w ubiegłym numerze. Przedstawię go na kolejnym przykładzie. Do proboszcza zgłasza się para z prośbą o chrzest dziecka. W toku rozmowy okazuje się, że kobieta i mężczyzna żyją w związku cywilnym, ale nie zamierzają brać ślubu kościelnego, bo nie są pewni dożywotniej trwałości swojego związku. Nie chodzą też do kościoła ani w niedzielę, ani w święta i nie modlą się, ale na pytanie, czy są w stanie zapewnić chrześcijańskie wychowanie dziecku, (bo taki obowiązek z założenia przyjmują na siebie rodzice proszący Kościół o chrzest dla dziecka), odpowiadają: "Oczywiście!".

Pokuszę się o pytanie, skąd się biorą takie postawy w naszym – uznawanym przez wielu za wzór do naśladowania - polskim Kościele. Jeszcze do niedawna chrześcijaństwo w Polsce było bardzo silnie umocowane kulturowo i społecznie. Nawet w PRL-u, mimo oficjalnej walki z religią, Kościół cieszył się w miarę powszechnym szacunkiem, a jego wrogowie musieli liczyć się z jego siłą. U podstaw tej kulturowej potęgi był fakt, że w bardziej tradycyjnych regionach samo niechodzenie do kościoła w niedzielę było postrzegane jako pewna anomalia. Podobnie było z brakiem zachowywania tradycyjnych standardów moralnych. Za obowiązującą normę uważano małżeństwo i to niemal wyłącznie zawarte w kościele. Ale kiedy w tamtych realiach społecznych zapytano by przeciętnego katolika, dlaczego jest wierzący, najczęściej usłyszelibyśmy: "Jestem wierzący, ponieważ mój dziadek był wierzący, mój ojciec był wierzący i cała moja rodzina była wierząca...". W rodzinach uczono dzieci, że chodzenie do kościoła w niedzielę jest nie tylko normą wynikającą z trzeciego przykazania Dekalogu, ale i obowiązującym standardem społecznym. Miało to oczywiście swoje dobre strony, bo silny kulturowo katolicyzm sprzyjał wielu pozytywnym zachowaniom moralnym, kulturowym i społecznym. Pewnych rzeczy po prostu nie wypadało robić, kiedy większość lokalnej społeczności wyznawała podobne wartości. Ale miało to i negatywne skutki. W takich warunkach rodzi się tendencja, aby chrześcijaństwo sprowadzać raczej do wyznawania pewnych uniwersalnych idei i zasad, niż widzieć w nim osobistą relację z Osobą Jezusa Chrystusa. Tam bowiem, gdzie istnieje wiara silnie uwarunkowana kulturowo, część ludzi niejako zwalnia się z osobistego poszukiwania Boga i relacji z Nim, bo wydaje się im, że wystarczy, jeśli w tej dziedzinie poniesie ich wspólnota. Właściwie o wierze niewiele rozmawiało się prywatnie, a gdy ktoś chciał o coś zapytać, zawsze można było odesłać go do księdza. Nic więc dziwnego, że ten model religijności, nieraz nazywanej ludową albo masową, był bardzo ceniony, np. przez ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego. Był bowiem m.in. pomocny w publicznej manifestacji przywiązania narodu do wiary i Kościoła. Peregrynacja obrazu Matki Bożej Częstochowskiej gromadziła tłumy wiernych, co z kolei - w realiach komunistycznych - było także manifestacją siły Kościoła w Polsce. Niedługo pojawi się w naszym kościele wystawa pokazująca 100-letnią historię kościoła św. Krzyża, gdzie na jednej z plansz zobaczymy wielki tłum, który zebrał się wokół naszego kościoła w dniu peregrynacji.

A jak jest dzisiaj? Od ponad dwudziestu lat żyjemy w zmieniającej się sytuacji. W dzisiejszych realiach argument, że wierzę, ponieważ mój ojciec wierzył, już nie wystarcza. Nie wytrzymuje naporu tempa zmian i współczesnego kultu nowoczesności (mój ojciec nie używał internetu, a ja używam!). Słowom o potrzebie wierności tysiącletniej tradycji chrześcijaństwa w Polsce łatwo dziś przeciwstawić myśl, że nasza prawdziwa tożsamość kryje się w religiach prasłowiańskich, które zostały zniszczone przez ekspansywne chrześcijaństwo. W tej sytuacji coraz częściej mówi się o konieczności nowego podejścia do chrześcijaństwa, które ma się stawać nie tylko wiarą odziedziczoną po przodkach, ale chrześcijaństwem podjętym z osobistego wyboru. Taki sposób przeżywania chrześcijaństwa wcale nie stanowi opozycji dla katolicyzmu masowego czy ludowego. Tam, gdzie dawna religijność nadal dobrze funkcjonuje, należy ją wspierać i pielęgnować. Kiedy jednak przestaje już wystarczać, pomyłką byłoby obrażanie się na rzeczywistość, zamiast szukania nowego, bardziej skutecznego stylu oddziaływania w nowych warunkach.

Zastanawiam się, czy w sytuacji kryzysu wiary wystarczy ograniczyć się tylko do propagowania samych praktyk religijnych? Trudności w przekazywaniu wiary w rodzinie narastają. Jeśli samym rodzicom brakuje doświadczenia wiary, wtedy - przez różne zabiegi wychowawcze - mogą najwyżej przekazać poczucie powinności co do pewnych praktyk religijnych, ale nie żywą wiarę. Przejawem tego deficytu jest coraz bardziej dziś widoczny problem z sakramentem bierzmowania. Wprawdzie młodzi potrafią jeszcze na jakiś czas zmobilizować się, wziąć udział w mszach i nakazanych nabożeństwach, ale tuż po sakramentalnym namaszczeniu przez biskupa na wiele lat porzucają jakiekolwiek praktyki, bo nikt nie wprowadził ich w misterium żywej wiary. Przestają one być potrzebne, skoro został uzyskany kolejny papier, który może okazać się przydatny w przypadku pragnienia zawarcia np. ślubu kościelnego...To jeszcze jeden przykład, jak chrześcijaństwo kulturowe bez pogłębienia stopniowo przeradza się w czysty formalizm.

ks. proboszcz Zygmunt Kostka