200 kilometrów szczęścia

Bąble i odciski się zagoiły, nogi przestały boleć, wyschły przemoczone buty, spierzchnięte usta już nie pieką. Pora zatem trochę powspominać.

XXXI Piesza Pielgrzymka Kielecka na Jasną Górę tradycyjnie rozpoczęła się 5 sierpnia mszą świętą sprawowaną przez ks. bpa Kazimierza Ryczana, a 6 sierpnia rano wyruszyła z Wiślicy pod hasłem „Kościół naszym domem”, by po ośmiu dniach ciężkiej wędrówki, 13 sierpnia dotrzeć do Częstochowy. Komuś postronnemu mogłoby się wydawać, że to takie nudne: od lat ta sama trasa, te same noclegi i postoje, te same modlitwy i pieśni, no i wciąż ten sam cel, więc ileż można się w to „bawić”. Jednak, jakkolwiek sloganowo to zabrzmi, każda pielgrzymka jest jedyna w swoim rodzaju, bo niesie ze sobą nowy bagaż przeżyć i doświadczeń.Tak więc o tych doświadczeniach słów kilka.

W tym roku już pierwszy dzień był dla nas solidną próbą charakteru. Wyjątkowo długa trasa, bo ze względu na liczne remonty wydłużona do 45 km, przebyta w niemalże 40 stopniowym upale, porządnie dała się wszystkim we znaki, a jej trudy odczuwaliśmy jeszcze w Kielcach. Kolejne dni były już lżejsze, chociaż niebiosa dla odmiany obficie częstowały nas deszczem, a nawet gradem. Tutaj muszę przywołać moment, który najbardziej utkwił mi w tym roku w pamięci. Wychodziliśmy z Włoszczowy. Był to już szósty, więc kryzysowy dzień wędrowania, który na dodatek powitał nas deszczem. I tak, po 7 kilometrach marszu po błotnistych leśnych dróżkach, byliśmy już doszczętnie przemoczeni. Mokre buty poobcierały nam i tak bolące już stopy. Zbliżał się postój, ale wyjątkowo nie wywoływało to naszego entuzjazmu, ponieważ oznaczało pół godziny stania w deszczu. Szczęśliwie, udało nam się wcisnąć pod dach jakiegoś domu, który był już otoczony przez dziesiątki pielgrzymów.Wciąż bylo nam zimno i źle, ale przynajmniej nie kapało na głowę i można było odrobinę odpocząć. Nagle otworzyły się drzwi. Byliśmy pewni, że zaraz ktoś nas przegoni, więc usta układały nam się do przeprosin i tłumaczeń, tymczasem gospodarze zaprosili nas do środka. Zbudziliśmy ich w sobotę o 7 rano, a oni, pomimo pewnego szoku (pielgrzymka szła tamtędy po raz pierwszy), nie udawali, że ich nie ma w domu, nie zamykali dodatkowych zamków, tylko wpuścili ok. 50-osobową, rozwrzeszczaną, brudną i przemoczoną hordę pielgrzymów do swojego pięknego, ciepłego domu i do tego częstowali nas wszystkim, co tylko mieli. Nie tylko dodali nam sił na dalsze pielgrzymowanie, ale swoją życzliwością i bezinteresownością po prostu sprawili nam radość. To tylko jeden z wielu wyrazów gościnności, których doświadczaliśmy na każdym kroku, a każdy z nich jest był tak samo ważny. Mnie osobiście najbardziej poruszają zawsze stojący przy drodze starsi ludzie, którzy na nasz widok płaczą ze wzruszenia, traktując nas niemal jak bohaterów i niejednokrotnie powierzając nam swoje intencje. Dzięki nim, podczas swojej piątej pielgrzymki, uświadomiłam sobie, że niosę nie tylko swoje prośby, ale także intencje każdej napotkanej osoby, że pielgrzymowanie to nie tylko moja osobista sprawa, ale to także pewnego rodzaju odpowiedzialność.

Żeby nie zniechęcać czytelników poważnym tonem i narzekaniami, zapewniam, że nie bez kozery mówimy o pielgrzymce, że to „200 kilometrów szczęścia”. Bo właśnie to jest najpiękniejsze, iż pomimo tego, że nie zawsze jest tak kolorowo, jak pokazują to w telewizji, i że na każdego przychodzą chwile zwątpienia, to i tak dookoła panuje ogromna radość, do której współdzielenia zapraszamy.

Agata Papież